Byłem za granicą. Niby nic, bo nie pierwszy raz. Niby nic, bo nie pierwszy bez paszportu. Praga. Wyjazd jak wiele innych. Na miejscu hotel - późny Gierek. Uniformy personelu pasujące do otoczenia. Jakość obsługi bez zarzutu. Goście - tygiel kulturowy. Na podjeździe tablice rejestracyjne z całej Europy. Złoci Rosjanie, Głośni Niemcy. Polacy... „nie zawiedli”.
Stupięćdziesięcioosobowa grupa Polaków (przedział wiekowy 40-50), rejestruje się, rzuca bagaże w pokojach i fru do stołówki. Obiadokolacja. Wszystkie paszporty stoją do baru. Kiedy nadchodzi kolej kilku PL-ek kolejne wyrastają spod ziemi. Pierwsza, druga, pięćdziesiąta. Ruble i euro robią oczy jak pięć złotych z rybakiem i prawie godzinę stoją w miejscu. Ktoś nie wytrzymuje i pyta czy to fair. Pada odpowiedź tak samo szybka jak i rozbrajająca: „bo ja miałam wziąć dla koleżanek ale nie potrafiłabym się zabrać więc one mi tylko pomagają”. Wiocha, wiocha, wiocha i jaszcze raz wiocha. Opowieści pilotki o Polakach wynoszących jedzenie ze stołówki, stawiających zakupy w markecie przed zabytkami Wenecji, pijących na umór przepełniają czarę.
Hotel można odnowić, buraki zawsze będą burakami. Zwłaszcza te postsocjalistyczne.