Jakby ktoś nie wiedział jestem rasowym grzybiarzem i znawcą tejże części flory. Wiedza moja w tej materii jest tak dogłębna, że spokojnie rozpoznaję pieczarkę od huby (oczywiście po tym że huba nie występuje w warzywniaku). Natomiast jeśli chodzi o zaangażowanie w zbieranie grzybów, to gdy cała rodzina zapuszcza się w chaszcze, drapiąc sobie twarz gałęziami, rozgrzebuje ściółkę w nadziei znalezienia choćby kawałka grzyba, ja spokojnie drepczę sobie ścieżką myśląc o niebieskich migdałkach (lub o tym co mam do zrobienia po powrocie z lasu*).
Jako, że las mamy za miedzą, poszliśmy z żoną i małym na spacer. I już po dwustu krokach znaleźliśmy pierwsze grzyby. Rosły w rowie, przy ścieżce. Piękne, lśniące, jak z albumu. Czerwone muchomory. Co robi każdy grzybiarz gdy widzi taki wysyp? Oczywiście! Wraca do domu po aparat i szybko biegnie by nikt mu pięknych muchomorków nie przewrócił. Po wypstrykaniu całego filmu** możemy iść dalej. Żona zapuściła się w las. Mały za nią. A ja z dyndającym na szyi aparatem poczłapałem ścieżką rozglądając się czy coś kolorowego nie wystaje spod liści. Nagle… Jest! Żółty, ma blaszki ale co mi tam - przecież go nie będę jadł. Pstryk, pstryk. Trzeba przyklęknąć. Pstryk. Hmmm za mały. Położyć się… Pstryk. OK. Można wstawać, ale co to? O mało co bym się o to nie oparł. «Żono! Chcesz grzyba? To chodź zobaczy czy ten się nadaje.» To był borowik. Tuż obok znalazłem jeszcze jednego. Fi kapelusza 15cm. Idziemy listowiem dalej… Żona tłumaczy małemu, że do zbierania grzybów trzeba mieć taki wzrok jak tata. Co miałem mówić? Że, ot tak zatrzymałem się, a z krainy dumania wyrwała mnie myśl «ale głupawy kształt liścia»?
Zwykły grzybiarz tym różni się od rasowego, że tan drugi grzybów nie szuka. One same go znajdują.
*Tak naprawdę to ja uwielbiam chodzić po lesie, nawet godzinami, ale nie po to by z niego coś przynosić.
**Tak, tak… aparat jest cyfrowy ale chodziło mi o ilość zdjęć.